środa, 30 grudnia 2015

Pierwszy (od)lot

Długo nas nie było, bo chcieliśmy spędzić w 100 procentach rodzinne święta. Nie korzystałam w ogóle z komputera.
Gdzie byliśmy jak nas nie było?
Na święta polecieliśmy do moich rodziców do Anglii. Było pięknie, magicznie i inaczej. Rzadko spędzam święta z rodzicami, raz na kilka lat. W tym roku jednak święta były niezwykłe za sprawą jednej małej osóbki, mojej córeczki. 

W tym poście chciałam podzielić się z Wami wrażeniami z pierwszej podróży mojego dziecka samolotem. 
Generalnie podróż do moich rodziców nigdy nie należała do najłatwiejszych. Najpierw z Gdyni musimy dostać się do Gdańska na lotnisko (30 min samochodem). Jesteśmy na miejscu 2 godziny przed odlotem. Następnie odprawa, przejście przez bramki, rozbieranie się, wyciąganie sprzętów z ciężkich toreb, ubieranie się. W końcu udajemy się na górę, żeby odczekać jeszcze godzinę lub półtorej na samolot. Przed wejściem do samolotu znowu wyciągamy dowody i karty pokładowe. Przepuszczają nas dalej, żeby na schodach czekać kolejne 10 - 15 minut już na stojąco, aż otworzą nam drzwi i pozwolą udać się do samolotu. Podróż samolotem trwa mniej więcej 2 godziny. Po wylądowaniu idziemy z dowodami do celników, którzy nas znowu sprawdzają, a dalej już odbieramy bagaże z taśmy. Następnie udajemy się na parking do samochodu, gdzie jeszcze czekają nas 2 godziny jazdy. Aż w końcu jesteśmy na miejscu.

Jak jeździliśmy sami to byliśmy umęczeni, dlatego przed podróżą z dzieckiem byłam trochę przerażona. Jednak moja córcia świetnie dała sobie radę, Gorzej znosi podróż samochodem, bo jest przypięta do fotelika i w zasadzie nie może się ruszać, dlatego jak nie chce jej się spać to drze się jakby ktoś ją ze skóry obdzierał, a wiadomo, że wyjąć nie można. Niestety w takich wypadkach nic na nią nie działa. 
W samolocie była spokojna, cieszyła się i bawiła, nie chciała spać i na szczęście nie marudziła. Cieszę się, że to tylko 2 godziny, nie wiem jakby się zachowywała podczas dłuższej podróży. Przed tą dwugodzinną jazdą samochodem starałam się ją tak przetrzymać żeby w aucie padła na długo i udało mi się to. W przeciwnym razie nie wiem jakbyśmy z nią wytrzymali dwie godziny. 

Wchodząc do samolotu rodzic otrzymuje dodatkowy pas bezpieczeństwa dla dziecka i kamizelkę ratunkową. Zapinając swój pas wkładamy do niego pas dziecka, który następnie zapina się mu jak własny. Nie była jakoś super stabilna w tym pasie, ale dzięki temu przynajmniej mogła się ruszać i nie odczuła tego tak, że jest przypięta. Gdyby było inaczej, mogłaby gorzej to znieść. 
Pani doktor przed wyjazdem doradziła, żeby Laura piła lub trzymała smoczek w buzi, ewentualnie palec, podczas startu i lądowania. Żeby miała trochę otwartą buźkę. Laurka wody nie lubi, już nie wiem jak mam ją do niej przekonywać. Dodałam do wody trochę jej deserku i chętnie piła. 
Podczas powrotnego lotu malutka zrobiła mi podczas startu niespodziankę do pieluszki. Zmusiła mnie tym samym do przetestowania przewijaka w miniaturowej kabinie toaletowej. Zajęło mi to dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj, ale udało się. Przewijak tam jest twardy i śliski, więc jedną ręką trzeba trzymać dziecko, żeby nie spadło. Laura się tam w ogóle ledwo zmieściła, więc chyba miałabym problem z przebraniem dwulatka, który byłby na pewno jeszcze bardziej ruchliwy. Jeśli więc nie musicie przewijać dziecka na gwałt to nie polecam kabin w samolocie. Ale jak jest "2" no to trudno pozwolić dziecku tak podróżować. 

Podsumowując podróż i przede wszystkim pobyt na wyspach brytyjskich wspominam bardzo dobrze. Chciałabym to powtórzyć jak najszybciej, ale jak będzie, tego jeszcze nie wiem. 

Jest na pewno sporo szczegółów, które pominęłam, a post i tak wydaję mi się już długi. W razie pytań, zainteresowanych odsyłam do komentowania. 

Tatuś stwierdził, że byłam bardzo zdziwiona tym lotem 



Pozdrawiamy i życzymy Szczęśliwego Nowego Roku Wam wszystkim, w razie jakbyśmy się nie spisali :*

środa, 9 grudnia 2015

Książka "Kevin sam w domu" - recenzja

Dzisiaj będzie kilka słów na temat książki, która została napisana na podstawie kultowego filmu świątecznego pt. "Kevin sam w domu". Książka została stworzona z myślą o dzieciach, ale wiem, że dużo dorosłych się nią zachwyca w nie mniejszym stopniu. Ja sama nie mogłam się doczekać, aż zacznę czytać ją córce, chociaż dla półrocznej Laury jeszcze nie ma znaczenia czy czytam jej powieść czy spis z książki telefonicznej. Wiem jednak, że jak podrośnie, będzie cieszyć się, że i u niej takiej pozycji nie zabrakło na półce.

Wiem, że recenzja powinna rozpoczynać się od krótkiego opisu historii. Jednak czy jest taka potrzeba? Myślę, że od czasu kiedy film powstał, czyli przez całe 25 lat, obejrzeliście go już jakieś 75 razy. Dużo osób narzeka, co roku mówiąc: Co?! Znowu Kevin? Już nie mają czego puszczać?
Po czym idą do kuchni, robią popcorn i herbatę, tudzież kakao i rodzinnie zasiadają na kanapie, aby oczekiwać jakie to Kevin pułapki wymyśli. Tak jakbyśmy nie znali całego scenariusza na pamięć i nie powtarzali kultowych tekstów z Kevinem.

Książka o której piszę została stworzona na podstawie scenariusza Johna Hughesa do filmu w reżyserii Chrisa Columbusa, a ilustracje przez Kim Smith.
Jest to 48 stronicowa czytanka, której strony nie są przepełnione tekstem. Na każdej znajdziemy po jednym czy dwóch zdaniach. Co uważam jest dobrym pomysłem, przez wzgląd na małych czytelników. Nie zanudzą się, a poznają całą historię. Tak została zgrabnie przedstawiona, że wszystkie najważniejsze fakty są w niej ujęte. Żaden szczegół nie został zmieniony, więc jest to opowieść jaką znamy, w czystej postaci. Starszemu dziecku można najpierw przeczytać lub dać do przeczytania, potem puścić film.
Jest jeszcze jedna cecha tego produktu, którą zostawiłam na koniec, tylko dlatego, że lubię najlepsze zostawiać sobie zawsze na deser. Jestem wzrokowcem, więc pierwsze co przykuło moją uwagę i przez co zakochałam się w tej książce są ilustracje, naprawdę trafione. Dziecko które nie potrafi czytać, będzie wszystko wiedziało z obrazków. Każda ze stron jest kolorowa, ciągle coś się dzieje, nie zaznamy na nich nudy. Znajduje się tam dużo czerwieni, co kojarzy się ze świętami i od razu robi się jeszcze cieplej na sercu.

Uznałam ten produkt za HIT jeszcze zanim pojawił się na półce mojego dziecka i zdania absolutnie nie zmieniam. Moim zdaniem był to strzał w 10!.






niedziela, 6 grudnia 2015

Pierwsze Mikołajki

Nawet nie myślałam, że będę czuć taką magię tego dnia. Jak rano się obudziłam (mimo strasznego niewyspania), czułam podekscytowanie. Nie mogłam się doczekać, aż przekażę mojemu dziecku, pierwszy prezent od Mikołaja. 
Ma pół roku, nic nie kuma, ale.. miała frajdę z torebek ozdobnych. Dostała kilka książeczek (najlepsze na swędzące dziąsła..) i pluszaki. 
Poczułam, że święta są już bardzo blisko. Niemal czuję zapach świerku i aromat obieranych mandarynek. Te święta będą bardzo wyjątkowe, magiczne, niezapomniane. 
Staram się dokumentować wszystkie pierwsze chwile mojej córki. Robię zdjęcia, prowadzę dziennik papierowy i bloga. Kiedyś będzie miała wspaniałą pamiątkę. 



Za tydzień wyjeżdżamy, ale liczę na to, że uda mi się zamieścić jeszcze dwa posty. Chciałabym podzielić się z Wami oceną książki "Kevin sam w domu" oraz moimi odczuciami związanymi ze zbliżającym się wyjazdem.  

czwartek, 3 grudnia 2015

Dr Brown's Natural Flow

Prezentuję Wam dzisiaj butelkę antykolkową, którą używałyśmy na początku wprowadzania mleka modyfikowanego. Kupiliśmy zestaw 3 butelek tej firmy, jeszcze gdy byłam w ciąży. Chcieliśmy być przygotowani na każdą ewentualność. Przyciągnęła mnie informacja o ich antykolkowych właściwościach. Dobrze wiedziałam, że maluchy często przechodzą przez okres dolegliwości brzuszkowych. Nie znałam tej firmy, nie interesowałam się tym wcześniej. Już po porodzie okazało się, że są to butelki dosyć popularne. 

Jak widać na zdjęciu poniżej butelka ma sporo elementów, ale wcale nie jest skomplikowana. Wszystko łatwo i szybko się mocuje. Smoczek jest miękki, ale nie za miękki - wg mnie taki w sam raz ;)

Butelka posiada system odpowietrzający, który eliminuje pęcherzyki powietrza i zapobiega zasysaniu smoczka. To prawda! Smoczek nie zasysał się, a to duży plus, bo w innych butelkach jest to dosyć męczące.

Właściwości antykolkowe ciężko jest mi ocenić, ponieważ zaczęłyśmy stosować te butelki, gdy Laura skończyła 3,5 miesiąca. W momencie, gdy bóle brzuszka były już za nami. Przy piciu z piersi często było słychać jak malutka połyka powietrze. Podczas picia z butelki nie zdarzało jej się to.

Używałyśmy Dr Brown's 2 miesiące, do czasu aż cierpliwość mi się skończyła. Ma jedną, jak dla mnie wielką wadę. Spod zakrętki wycieka zawartość. Jak córka nie wypiła wszystkiego to po odłożeniu butelki na stół była plama mleka. Czasem ciekło mi po rękach. A Laura pije NUTRAMIGEN! (dla niezorientowanych, Nutramigen to mleko dla alergików, które nie pachnie zbyt ładnie)

Pozbyłam się szybciutko tych używanych, jedna całkiem nowa mi została (jakby był ktoś zainteresowany przetestowaniem, to mam do sprzedania)

HIT czy KIT?
Opisywana butelka, jak każdy produkt, ma swoje plusy i minusy. Jednakże jedyna wada, którą w niej znalazłam, spowodowała, że zrezygnowaliśmy z tego produktu. Przeciążyła szalę. Według mnie kit.





Powyższa opinia jest moją subiektywną opinią. Nie należy się nią sugerować w stu procentach, ponieważ Ty mój drogi czytelniku, możesz mieć zupełnie inne zdanie.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Plan dnia mamy i córki

Plan dnia mamy raczej stały i muszę przyznać, że jestem w szoku, że wszystko tak szybko się ustabilizowało. Nie spodziewałam się, że od 4. miesiąca życia moje dziecko będzie pięknie spać, mieć regularne drzemki i czas na zabawę. Jednak od urodzenia wiedziała jakimś cudem, kiedy jest dzień, a kiedy noc. W nocy miała zawsze dłuższe drzemki.

Dzień zaczynamy pomiędzy godziną 7:00 a 9:00 (jest to zależne od tego jak przebiegła nocka). Córeczka czasem budzi mamę płaczem (rzadziej), częściej po prostu grzecznie leży w łóżeczku i zajmuje się sobą, aż do niej przyjdę. 
Jeśli mi na to pozwala, to idę sama zrobić do kuchni mleczko dla córeczki i kawkę dla mamusi, taki nasz stały poranny element. Gdy przyjdę i się pokażę już nie mogę odejść od niej na sekundę, ponieważ dochodzi do niej, że zaraz będzie śniadanko i już nie może się doczekać. Wypija całą butlę ze smakiem. 

Następnie ubieramy się i idziemy zrobić śniadanie mamie. Laurka grzecznie siedzi w swoim krzesełku i bawi się, czasem butelką, czasem siatką, czasem zwyczajnie - zabawką. 
Czas na chwilę zabawy na macie, w samotności. Mama dogląda z fotela jedząc śniadanie, by mieć energię na kilka kolejnych godzin. 
Zabawa nie trwa długo, może do pół godziny, ponieważ moje dziecko sygnalizuje jęczeniem, że jest śpiące. Taki z niej mały śpioch, w nocy potrafi przespać do 13 godzin, a godzinę od pobudki znów jest śpiąca. 
Czasem ją przetrzymuje jak mi się czas nie kalkuluję, aż w końcu następuje wyczekiwana drzemka. Pierwsza jest najdłuższa może trwać 1,5 godziny. Jak mam wyjątkowego pecha trwa 0,5 godziny. 

Po drzemce jedzonko, trochę zabawy i na spacer (chociaż pogoda ostatnio nie rozpieszcza). Jak już wyruszamy na spacer to trwa on około 2 godzin, chodzimy raz a porządnie. Wtedy z reguły moja córcia śpi. 
Jeśli chodzi o drzemki, staram się, żeby ostatnia kończyła się między 16:00 a 17:00. Ostatnio wypadają nam dwie drzemki w ciągu dnia.

Pod wieczór są zabawy na macie i nasze codzienne chwile z książką. Uwielbiam jej czytać, mimo, że mnie nie słucha, ale mam nadzieję, że to lubi. Zaczynamy również słuchać świątecznych piosenek, Laura bardzo lubi muzykę. 
W międzyczasie oczywiście daję jej jeść. 

Przychodzi godzina 19:00 - już upragniona, bo wieczorem jest straszną marudą. Czas na kąpiel. Moja dziewczynka uwielbia się pluskać, chlapać i topić kaczuszkę. Trwa kilka minut. Następnie wieczorna pielęgnacja i kolacja.
Wtedy po całym dniu wrażeń córcia zasypia przy butli. Niby nie powinno się do tego doprowadzać, ale nie będę jej przecież wybudzać, bo i tak się nie da. 

Jak wyglądają u nas nocki?
Po 20:00 z reguły mam już spokój i czas dla siebie. Laura śpi do rana. Jednak ostatnio, chyba przez zęby, wybudza się czasem raz lub dwa z płaczem. Wtedy musimy się poprzytulać.

Elementy dnia czasem ulegają modyfikacji. Tata albo nam towarzyszy w ciągu dnia, albo czekamy aż wróci z pracy. 

Jestem dumna, że mogę z moim 6. miesięcznym dzieckiem się tak 'dogadać', żebyśmy obie były wypoczęte i zadowolone. 





sobota, 21 listopada 2015

Rodzice mają wychodne?

Od kiedy jestem w temacie dziecięcym, słyszę często od innych młodych rodziców, że marzą o wyjściu bez dziecka, odsapnięciu, zmianie tematu. Na ile to jest jednak zgodne z rzeczywistością? 

Gdy jeszcze byłam w ciąży, często się nad tym zastanawiałam. Myślałam wtedy, że przecież nie będzie z tym najmniejszego problemu. Babcia na pewno chętnie zajmie się wnuczką, a rodzice będą mogli wyskoczyć gdzieś, odreagować. 

Jak to u nas aktualnie wygląda? 

Babcia wyczekuje momentów, gdy będzie mogła zająć się wnuczką, bo mama niechętnie odstępuje swoich obowiązków. 
Nie wiem czemu, czy ja jestem jakaś dziwna? 
Gdy jesteśmy na randce lub zwyczajnie musimy coś załatwić, ciągle myślę co Laurka robi. Tęsknię wtedy za nią bardzo. Z mężem fajnie gdzieś czasem wyskoczyć sam na sam, ale żeby spotkać się ze znajomymi bez dziecka? Kompletnie nie mam takiej potrzeby. Oczywiście bardzo lubię takie spotkania, ale z dzieckiem. Uwielbiam robić wszystko z moją córką. Będę chciała ją zawsze wszędzie zabierać, jeśli będzie chciała oczywiście. Uważam to za istotne, bo pamiętam jak mnie zawsze zależało, żeby mamie towarzyszyć, gdy gdzieś wychodziła. 
Mnie z moją mamą łączy bardzo silna więź. Marzy mi się, aby moja córka mogła mieć do mnie takie zaufanie, jakim ja darzę moją mamę. Myślę, że na taki przywilej zdecydowanie trzeba sobie zasłużyć. Ja będę się bardzo starać, żeby zasłużyć na zaufanie i bezgraniczną miłość mojego dziecka. 

PS. Ostatnio pisałam o ząbku. Druga jedynka nam doszła i powoli sobie rosną. Jestem dumna z mojej córeczki, że tak dzielnie to znosi.
PS2. Napisałam posta na telefonie. Da się? Da się! Dlatego nie ma zdjęcia, bo nie umiem wkleić.. :)


piątek, 13 listopada 2015

Pokój małej damy

Pokój mojego dziecka. Wymarzony. Wyśniony. Najpiękniejszy. Krok po kroku zaczął się tworzyć, mimo, że konkretnego pomysłu na niego nie miałam. Chciałam żeby było dziewczęco, ale niezbyt cukierkowo. Raczej delikatnie. Białe mebelki, jasne ściany, z jedną ścianą w przeurocze serduszka, dywan, który od kilku lat leżał w piwnicy i się kurzył, ozdoby, detale. W ogóle cieszę się, że miałam taką możliwość, żeby urządzić pokój mojej księżniczce. O tak, toż to raj (dla mnie oczywiście). Malutka niewiele ma w tym momencie do powiedzenia, no cóż, i tak nie potrafi jeszcze wydusić z siebie słowa. Jak dorośnie będzie mogła go sobie dowolnie modyfikować. Jednakże ja jestem dumna z siebie i męża, który dzielnie pomagał w wyborze dodatków. No dobra, wyszło jednak trochę różowo, cukierkowo i w ogóle. Co z tego, skoro jest pięknie. Jest to prawdziwe królestwo małej dziewczynki. Tylko jej, pełne zabawek i jej rzeczy. Ja będąc dzieckiem nie miałam takiego raju dla siebie, ale cieszę się bardzo, że moja córka od początku będzie miała swój kąt. No.. do czasu aż się urodzi drugie, jeśli się zdecydujemy. Wtedy będzie musiała się podzielić, ale na razie może się nacieszyć :)





Mebelki, Lampka Kwiatek - Ikea
Tapeta - Liroy Merlin
Ozdoby, literki na ścianę - z internetu, nie pamiętam strony

PS. Dzisiaj wielki dzień, wyczułam u Laurki pierwszego zęba. Chyba szykuje się do wyłonienia. Nie myślałam, że to będzie taka radocha :D 

piątek, 30 października 2015

Najważniejsza rola w moim życiu

Korzystając z okazji, że jestem chora i zostałam chwilowo odciążona od maminych obowiązków, mogę coś tutaj napisać. Prawda jest taka, że godzenie roli matki z rolą blogerki (bo przecież to nie jest chyba tytuł zarezerwowany tylko dla sławnych blogerek?) jest cholernie trudnym zadaniem. Oczywiście, że nie ma rzeczy niemożliwych, jednak cenię sobie również odpoczynek i po całodniowym maratonie z dzieckiem, zwyczajnie mam ochotę posiedzieć przed tv i się polenić. Czasem też złapię za książkę, bo to jedna z lepszych form relaksu. Dlatego też moja aktywność na blogu wygląda tak, a nie inaczej. Nie będę oszukiwać ani Was ani siebie, że to się zmieni. Najprawdopodobniej będzie to wyglądać tak samo, a jak Laurka zacznie biegać i jeszcze mniej spać w dzień to może nawet się pogorszyć. Nie no.. nie będę tutaj snuć czarnych scenariuszy, postaram się jednak trzymać poziom. Lubię czasem coś napisać nawet jeśli to się zdarza tylko raz na miesiąc.

Chciałam dzisiaj napisać do Was o najważniejszej roli w moim życiu, czyli roli matki. 
Zaczynając od początku, Laurka była dla nas zaskoczeniem. Nie jakimś ogromnym, bo planowaliśmy mieć dzieci, ale jednak, chyba zawsze jakieś tam zaskoczenie występuje. Od czasu, kiedy dowiedziałam się o jej istnieniu moja miłość z każdym dniem rosła. Uwielbiałam być w ciąży, głaskać brzuszek, rozmawiać do mojej córeczki, mobilizować ją do ruchów, bo każdy kopniak był wspaniałym uczuciem. Nie mogłam się doczekać kiedy moje upragnione dziecko przyjdzie na świat. Nie myślałam za dużo o porodzie, że będzie boleć, nie wiedziałam tak naprawdę co mnie czeka. Nie myślałam też o tym co będzie po porodzie, czy sobie w domu poradzę, czy będę się wysypiać. Dużo osób straszyło mnie, że będę chodzącym zombie, przynajmniej na początku. Nie obchodziło mnie to, chciałam, żeby Laura była już na świecie. 

Mimo, że okres ciąży był najlepszym urlopem i wypoczynkiem w moim życiu to początki macierzyństwa, wpisując w nie zmęczenie, są najpiękniejszym okresem w moim życiu. Mogę podziwiać uśmiech mojej kruszynki, zawrotny proces rozwoju. Mogę cieszyć się tym, że już nigdy nie zostanę sama na świecie. Czuję, że będziemy najlepszymi przyjaciółkami, mam taką nadzieję. Będę się starać jak najlepiej wywiązywać z roli matki, tak aby Laurka miała do mnie pełne zaufanie. 

Wielka odpowiedzialność za małego człowieka, to jest coś co na mnie teraz "ciąży". Uwielbiam tą myśl. Cieszę się, że jestem komuś tak bardzo potrzebna i nie przeraża mnie to. Jestem odpowiedzialna za to jak Laura zareaguje na jedzenie, bo to ja wybieram i decyduje co ma jeść. Za to jak długo będzie wierzyć w Świętego Mikołaja i czy w ogóle będę jej wciskać ten kit (no ba! oczywiście, że będę!). Do jakiej szkoły pójdzie. Jestem odpowiedzialna za to czy będzie potrafiła o siebie zadbać w przyszłości i czy nie będzie leniuszkiem. Czy będzie kochała książki, wyjścia na świeże powietrze, twórcze zabawy, czy też będzie ślęczała całe dnie przed komputerem i od 5 roku życia biegała do przedszkola ze smartfonem. 

Od nas rodziców bardzo wiele zależy, powyższe punkty jak i wiele innych, które można byłoby wymieniać bez końca, składają się na sposób wychowania. Tak naprawdę to od nas w dużej mierze zależy na jakiego człowieka nasze dziecko wyrośnie.


Polska złota jesień. Gdynia 10.2015

PS. Dziękuje dziewczynom z blogów:
http://bellazpociagu.blogspot.ie
http://sercamamdwa.blogspot.com
za nominację do zabawy Liebster Blog Award, ale niestety chwilowo ledwo starcza mi czasu na napisanie zwykłego posta, więc jak znajdę go więcej, to odpowiem na Wasze pytania :) 

środa, 21 października 2015

Gadżety niemowlaka: My Whisbear

Prawda jest taka, że gdyby nie Instagram nie dowiedziałabym się o Misiu Szumisiu, gdyby nie Miś Szumiś nie wiem jak wyglądałoby u nas usypianie dziecka. 
Na Instagramie praktycznie codziennie społeczność "instamatek" ujawnia jakieś nowe gadżety niemowlęce, jest tego pełno. Gdybym chciała mieć wszystko, nie miałabym chyba co jeść.. Jednak faktem jest, że niektóre pomysły są bardzo fajne, dlatego i ja kilka z tych rzeczy nabyłam.

Miś Szumiś jest obecnie już popularnym gadżetem. Po tym jak go poznałam, to "wystąpił" w Dzień Dobry TVN. Podejrzewam, że znacie go i Wy. Na wypadek gdyby nie, to przybliżę jego sylwetkę. 
Każdemu kojarzy się z czymś innym, jeśli jednak nazywają go miś to chyba jest po prostu misiem? Dla mnie wygląda jak piesek, a dla niektórych, z powodu swoich kończyn, może przypominać ośmiornicę. Każda łapka jest inna, jedną z nich kupując, można sobie wybrać. U nas wybór padł na arbuzową. Z tyłu ma włożony mechanizm, na baterie. Po włączeniu go zaczyna szumieć przez kilkadziesiąt minut, po czym sam się wyłącza. Można ustawić natężenie szumu, jest kilka stopni. Pomysłodawczynie wybierały z ponad dwudziestu różnych szumów i wybrały taki, który jest najbardziej zbliżony do szumów słyszanych przez dziecko w życiu płodowym. 

Jak działa?
Musiały trafić z tym szumem, bo działa cuda. My Szumisia dostałyśmy jak Laurka skończyła 3 tygodnie. Na początku, to normalnie magia, Szumiś został włączony, Laura momentalnie zasypiała. Później, podczas kolek, nie działał już tak dobrze (w tym przypadku niewiele działa, młode mamy coś o tym wiedzą), jednak zawsze się przydawał, kiedy nawet na rękach nie mogła usnąć. Te czasy wydają mi się takie odległe, a to było tak niedawno. Pamiętam jak trzymałam malutką na rękach, skakałam na piłce i trzymałam jej Szumisia niedaleko ucha i jakoś się tam zawsze udawało. Laurka i Szumiś do dzisiaj są nierozłącznymi kumplami. Zabieraliśmy go zawsze na spacery. Codziennie na noc włączam jej Szumisia, daję smoka (w końcu się trochę do niego przekonała!) i sama ładnie zasypia. Ciekawa jestem jak długo jeszcze będziemy z niego korzystać, ale na razie nie mamy zamiaru się z nim rozstawać. 




niedziela, 4 października 2015

Mojej córki ważny dzień

Tytułem wstępu: Nie wiem jak to się stało, ale ostatnio kompletnie nie mam weny do pisania.. Może to przez brak czasu, a nie chcę w pośpiechu pisać byle czego, na odwal. 

Do rzeczy: 26 września 2015 roku, moja córeczka miała swój pierwszy ważny dzień, Chrzest Święty. Akurat fajnie się złożyło, że tego dnia skończyła 4 miesiące. Co oznaczało mini sesję domową jaką urządzamy jej co miesiąc, 26. dnia każdego miesiąca (efekty będziecie mogli poznać jak Laura skończy roczek, jeśli ten blog jeszcze dociągnie do tego czasu, a mam nadzieję, że tak będzie). Wybieranie stroju, rzecz jasna, miałam już z głowy :) Moje dziecko wyglądało przepięknie. W ogóle dzieci w bieli wyglądają niesamowicie, odświętnie. No dobra, moje dziecko we wszystkim wygląda przepięknie. Ale to wiadomo, każda matka wariatka tak gada, bo ma fizia na punkcie swojego maluszka. 

Dzień mieliśmy pogodny, Laurka rano trochę marudziła, więc stresik mi się włączył i zastanawiałam się jak to będzie w kościele. Ale na szczęście ja mam złote dziecko, była bardzo grzeczna, a całą mszę nie spała. Podczas polewania głowy wodą święconą jako jedyna nie zapłakała, nie marudziła, nie wierciła się. To było dla mnie najpiękniejsze przeżycie podczas całej tej uroczystości, bo w tym momencie była nad wyraz spokojna i patrzyła mi głęboko w oczy, jakby szukała potwierdzenia czy jest bezpieczna i brak płaczu dla mnie oznaczał, że znalazła to potwierdzenie w moim spojrzeniu. 
Po mszy odbył się obiad w restauracji, Laurka została zasypana prezentami. Towarzyszyła nam cała najbliższa rodzina. 

Żeby nie skrzywdzić żadnej babci Laurka otrzymała drugie imię po mamusi, więc moja córka oficjalnie nazywa się Laura Anna. Pękam z dumy.







poniedziałek, 21 września 2015

Czas oczekiwań

Trochę mnie tu mało ostatnio, bo przygotowujemy się do wielkiego dnia Laurki. Chrzest Święty. Mama cała w nerwach jak to wszystko wyjdzie, tatuś luzik, Laurka niczego nieświadoma. 
Czekamy na moją mamę, która przylatuje jutro z Anglii i wtedy dwa tygodnie będą bardzo intensywne. Zawsze tak jest. Musi się ze wszystkimi spotkać, musimy się sobą nacieszyć, a ona przede wszystkim wnuczką, bo potem zobaczymy się znowu po kilku miesiącach. 
Pierwszy wielki dzień Laury odbędzie się 26.09., dokładnie w dzień, kiedy skończy 4 miesiące. Niewiarygodne, że już jest taka duża! Przecież dopiero ją urodziłam..
Postaram się umieścić jakąś małą relację z tego dnia.
Pozdrawiam!  


piątek, 4 września 2015

To w końcu ile tych ciuszków kupić na początek?

Szykując wyprawkę, od wielu osób słyszałam: "Nie kupuj tylko dużo ciuchów! Na pewno coś dostaniesz, a dziecko szybko wyrasta i nie wynosi tego nawet".
Trochę posłuchałam, trochę nie (generalnie nie jestem z tych co by słuchali innych). 
Także byłam w Anglii, z mamą trochę pobuszowałyśmy po sklepach. Uwielbiam te małe słodkie ciuszki, chyba jak większość mam. Ciężko było się oprzeć, ale podeszłam do tematu również z głową, mając na uwadze słowa doświadczonych osób. Poszperałam w internecie, gdzie można znaleźć listy wyprawkowe i sama utworzyłam swoją listę, tak by się nie zagalopować, bo faktycznie szkoda byłoby kupić i nie ubrać ani razu.  
Lista została zrealizowana, a w efekcie, kiedy mała się urodziła i tak musiałam dokupić kilka rzeczy. Bo jak się okazało w prezencie nie dostaliśmy zbyt wielu ciuszków, więc dobrze się przygotowałam :) Nie można zdać się na to co inni mogą przynieść, bo nie muszą. A dziecko chodzić w czymś musi, a szczególnie moje, które ma tendencje do robienia kup po łopatki przynajmniej raz dziennie! 

Na pierwsze trzy miesiące mieliśmy:
3 pary spodni długich, jedne krótkie 
po kilka sztuk body z długim i krótkim rękawem
kilka sukieneczek (dostałyśmy, ale nie są to zbyt wygodne ubranka, po prostu ładne)
6 pajaców (dla nas to i tak było niewiele, mała sporo ulewała na początku plus te kupy)
żadnych śpioszków, bo tego się już chyba nawet za często nie nosi, pajace są lepsze według mnie
rękawiczki niedrapki (nazbierało się 6 par, ani jedne nie zostały użyte - w szpitalu kazali nie ubierać, to potem też już nie było sensu)
6 par skarpetek (pewnie nawet 3 by wystarczyły) 
kilka czapeczek (na początku ubieraliśmy jej, ale potem całe lato prześmigała bez czapki)
2 ubranka mieliśmy, w które Laura już od urodzenia nie wchodziła (nie polecam kupować ciuszków na newborn 50, bo nie wiadomo ile dziecko będzie mierzyć, a tak naprawdę średnio dzieciaczki mają te 55cm, u nas było to 56, więc już ten rozmiar wyżej)

Oczywiście wyprawka letnia (nasza) znacznie różni się od wyprawki zimowej, którą my teraz już powoli kompletujemy :) Dużą pomocą jest tutaj moja mama, która uwielbia kupować ciuszki Laurce :) 


piątek, 28 sierpnia 2015

Smoczek, smok, dyduś...

Zawsze malutkie dzieciątka kojarzyły mi się ze smoczkiem w buzi. Było to dla mnie oczywiste, dziecko płacze, dziecku dajemy smoczka, dziecko się uspokaja. Nie przyszłoby mi do głowy, że jakiś niemowlak nie będzie chciał się ze smoczkiem w ogóle polubić. A jednak.. Jak się okazało, dużo mamuś ma z tym "problem". No właśnie, czy można nazwać to problemem? Przecież powinnam się cieszyć, że młoda nie chce 'dydkać', bo nie będę musiała jej odzwyczajać, odejdzie problem krzywych zębów i tym podobne historie. Szkoda tylko, że moje dziecko upodobało sobie kciuka zamiast smoczka.
Poszperałam, poczytałam jak przyzwyczaić dziecko do smoczka. Jedni doradzali, inni odradzali. Generalnie chyba większość dzieci karmionych piersią nie akceptuje smoczków.
Skończyło się na tym, że Laura od czasu do czasu akceptuje smoczek, ale niechętnie. W każdym razie zawsze coś, a tymczasem, walczę żeby za często nie ssała kciuka.
Wiele smoczków zostało przez nas wypróbowanych, ale nie mogę z czystym sumieniem polecić żadnego. Aktualnie zostaliśmy przy smoczkach firmy Avent.

Pierwszym smoczkiem Laurki był tommee tippee. Zdjęcia nie mam, bo już wyrzuciliśmy. Koniec końców dosyć chętnie go brała, ale musieliśmy wyrzucić bo był niehigieniczny. Do środka dostały się resztki mleka, których nie mogliśmy wydostać, a ponadto nie miał osłonki.


Skrzyneczka skarbów


Lovi
Ten smoczek otrzymałyśmy w szpitalu. Wiem, że dużo mam chwali sobie te smoczki, jednak mojej córce wyjątkowo nie przypadł do gustu. A szkoda, bo są ładniusie.

Hevea
Najbrzydszy smoczek świata. Też zachwalany. Z naturalnego tworzywa. Dlatego też jak z mężem go odpakowaliśmy to myśleliśmy, że zwrócimy śniadanie. Wali gumą. Zastanawiałam się czy w ogóle go podawać Laurze. Przemogłam się, 2 razy wzięła, ale bez większego zainteresowania. Razem z przesyłką zapłaciliśmy za niego 50zł, Sam kosztuje chyba niecałe 30zł. Ten też poszedł w odstawkę.

Avent

Przy tym aktualnie zostałyśmy. Na noc z nim zasypia, a na tym zależało mi najbardziej, bo chciałam, żeby zaczęła sama zasypiać w łóżeczku i się udało.



A ostatni smoczek, jest smoczkiem do podawania leków. Takie fajne rzeczy teraz wymyślają. Na szczęście jeszcze nie skorzystaliśmy i mam nadzieję, że nie prędko skorzystamy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Powrót do domu i wizyty patronażowe

2.06.2015r.

Pamiętna data, czekałyśmy na te słowa jak na zbawienie: Możecie iść do domu! Tydzień w szpitalu to jednak wieczność, traciłam powoli nadzieję, że nas kiedykolwiek puszczą. Oczywiście to były wyolbrzymione gdybania, bo tak naprawdę nic złego się nie działo, tylko musieli poobserwować Laurkę, na wszelki wypadek. Porządny szpital, to musieli ją wypuścić w nienaruszonym stanie :)

Cały dzień czekałam na wypis, doczekałam się o 16:00. Po drodze jeszcze wizyta u jednego specjalisty, apteka i DOM! Wylądowałyśmy w nim o 18:00. Pierwsze wejście było czymś niesamowitym. Położna na szkole rodzenia mówiła, że będziemy czuły jakby nas tam nie było całe wieki. Coś w tym jest, tak dużo w międzyczasie się wydarzyło. 
Od progu przywitała nas babcia Laurki, zjedliśmy obiad, taki domowy, w końcu! Odwiedził nas mój brat, potem pierwsza kąpiel księżniczki i pierwsza noc w naszym domku. Miałam okropną migrenę, chyba za dużo emocji. Ten okropny ból głowy był najgorszy podczas nocnego wstawania, ale przetrwałam i dalej było już tylko lepiej.

Następnego dnia skontaktowałam się z położną środowiskową, aby umówić się na wizyty patronażowe. Pani położna przychodzi i wypełnia kilka papierków, pyta jak sobie radzimy, jak ja sobie radzę z karmieniem, czy ogólnie mamy jakieś problemy i pytania. Następnie ogląda sobie dziecko i sprawdza jak radzimy sobie z pielęgnacją. Głównie patrzy jak się goi pępuszek i czy dziecko nie ma odparzeń. 
Słyszałam, że zdarzają się różne położne. Nasza akurat była bardzo miła. Cała jej wizyta trwała 5 minut. Wychwalała nas bardzo, że będzie nas przedstawiała za przykład, że radzimy sobie świetnie. Położna przychodzi cztery razy, co tydzień. 
Zawsze to jest jakiś stres, bo jest to jednak pewien rodzaj testu jaki rodzice muszą przejść. Bardzo się cieszę, że dobrze trafiliśmy i nie było się czym stresować. Nie zniosłabym jakby mi ktoś ostentacyjnie wytykał błędy. W ogóle nie lubię jak ktoś mi się wtrąca do wychowywania mojego dziecka. Ja jestem matką i to ja wiem najlepiej co dla niej jest dobre! :)



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Pobyt w szpitalu - moje spostrzeżenia. UCK w Gdańsku

Od początku ciąży miałam dylemat jaki szpital do porodu wybrać. Jednak długo jeszcze zanim zaszłam w ciążę powtarzałam, że ja bez znieczulenia nie rodzę, nie ma mowy. Jak mówiłam, tak zrobiłam. W Trójmieście znalazłam jeden szpital, gdzie jest najbardziej prawdopodobne, że będę mogła dostać znieczulenie. Na szczęście przyjęli mnie tam (czytałam, że często odsyłają, z powodu braku miejsc).
Dużo opinii naczytałam się o tym szpitalu, większość pozytywnych. Nie zawiodłam się, sama wystawiam mu pozytywną opinię. Jak któraś z ciężarnych jest z Trójmiasta lub okolic polecam Uniwersyteckie Centrum Kliniczne w Gdańsku.
Lekarze, położne, pielęgniarki, panie sprzątające, studenci na stażach - wszyscy bardzo mili i przejmujący się każdą położnicą. Mam zastrzeżenia tylko do izby przyjęć, tam panie były bardzo nie miłe, ale to na szczęście tylko niewielka część pobytu w szpitalu.
Spędziłyśmy tam tydzień - co generalnie było dla mnie ciężkie. Jak już naturalnie udało mi się urodzić to miałam nadzieję, że wyjdę po drugiej dobie i tak od drugiej doby czekałyśmy na ten wypis. Doczekałyśmy się po siedmiu dniach. Dzięki temu dobrze zaznajomiłam się z lekarzami i szpitalem. Przez ostatnie dwa dni, personel co chwilę pytał: A co Wy tu jeszcze robicie? :)
Byłam w sali dwuosobowej, a zdążyłam poznać trzy dziewczyny, które ze mną leżały.

Podzielę swoją ocenę na kategorie:

LEKARZE:

Codziennie obchód, rano i wieczorem. Który trwał może minutę. Sprawdzają, czy wszystko dobrze się goi. Często przychodzą z całą gromadą studentów, którzy się uczą. Nie mam zastrzeżeń :D

Neonatolodzy bardzo mili, też dwa razy dziennie przychodzili badać dzieciaczki. Codziennie dziecko było ważone.

STUDENCI:

Na izbie przyjęć trzeba się zdeklarować czy zgadzamy się, aby przy różnych badaniach czy samym porodzie byli obecni. Ja się zgodziłam i chyba większość kobiet się godzi. Na kimś się muszą uczyć :) Codziennie tam kręcą się po szpitalu, często przychodzą i pytają czy czegoś nam nie potrzeba - serio czułam się tam jak w dobrym hotelu :P
Jak poprosiliśmy o jakiegoś lekarza, czy położną to zjawiali się w kilka minut, chętni by pomóc.

POŁOŻNE:

Nie wiedziałam jak to będzie wyglądać. Myślałam, że jedna położna przypada na jedną rodzącą, ewentualnie jakaś zmiana, kiedy kończą pracę. A na mojej sali porodowej przewinęło się chyba z dziesięć położnych.. a rodziłam 11 godzin. Przestałam już liczyć potem. Sama nie wiem czy to dobrze czy nie, potem już mi było wszystko jedno. Większość położnych miła, tylko jedna przyszła zwrócić mi uwagę, że za głośno wrzeszczę. Padły takie słowa, jak to niektóre dziewczyny się skarżą: Chciała mieć Pani dziecko? To niech się pani teraz nie drze.. Pani ta miała dość stanowcze usposobienie. Była też jedna taka, która mówiła do mnie zdawkowo, chłodno, generalnie miała mnie gdzieś :) Pozostałe bardzo miłe, więc i tak nie jest źle.

DORADCA LAKTACYJNY:

Pani położna z wielką pasją. Gdy była przez nas poproszona, przybywała niemal od razu. Doradzała dużo, pomagała w utrzymaniu laktacji.

PIELĘGNIARKI:

Znowu, bardzo miłe panie. Raz miałam kryzys, kiedy dziecko mi płakało, a ja nie mogłam nic zrobić i płakałam razem z nim. Pielęgniarka to zauważyła i dała mi jakieś naturalne krople na uspokojenie. Pocieszała, że to normalne, bo hormony po porodzie buzują i czasem nie da się powstrzymać łez. Pomogło i już nie rozczulałam się nad sobą :)

PORODÓWKA:

Znowu moje wyobrażenia mnie zawiodły, na szczęście! Ja myślałam, że wyląduje w jakiejś sali z zielonymi kafelkami, parawanami i różnymi nie najlepiej kojarzącymi się rzeczami.
Wylądowałam w schludnej jasnej sali, z łazienką i prysznicem. Dostałam piłkę do skakania. Łóżko było duże i nowoczesne. Na łóżku na którym leżałam pod ktg rodziłam, dodali tam dostawki na nogi. Moja sala była połączona z salą gdzie badano i ważono noworodki.

                                   


SALA:

Po porodzie trafiłam z mężem i dzieckiem na salę poporodową, gdzie poleżeliśmy chyba pół godziny, po czym ja z dzieckiem zostałam przewieziona na naszą salę. Mąż musiał nas zostawić, gdyż nie była to pora odwiedzin.
Udało mi się otrzymać salę dwuosobową o podwyższonym standardzie - w szpitalu są takie dwie, dwuosobowa i jednoosobowa. (Należało za nią wpłacić dowolną sumę na fundację, o ile dobrze pamiętam). Bardzo się cieszę, że tam trafiłam. Leżałyśmy tydzień, więc wielkim komfortem był fakt, że mam łazienkę w pokoju - nie wyobrażam sobie wychodzić do łazienki na korytarzu i zostawiać dziecko w sali. Jakbym musiała to nie miałabym wyjścia, ale miałam szczęście.
Poza tym sala duża, przestronna, z przewijakiem i dużym zlewem, gdzie dzieci były kąpane. Do tego miałam do dyspozycji dwie szafki, lodówkę, mały stolik z krzesłem i fotel.



ODWIEDZINY:

Trzy razy dziennie, rano, w południe i wieczorem po godzinie, która strasznie szybko mijała.. Mogły przyjść maksymalnie dwie osoby. Mąż śmiał się, że mógłby przejechać tą trasę z zamkniętymi oczami, przyjeżdżał dwa razy dziennie. Poza godzinami odwiedzin, była specjalna sala, gdzie można było posiedzieć z rodziną.

JEDZENIE:


Menu dla matek karmiących, więc obiady gotowane. Jakieś klopsy i tego typu sprawy. Bywało różnie, raz dostałam jakieś dwie malutkie kromki chleba i kilka plastrów szynki, a raz cztery duże pajdy chleba i do tego jedno jajko (mieli trochę problem z proporcjonalnością). Czasem też trafił się jogurt, czy nawet ciasteczka. Generalnie to rodzina mnie zaopatrywała w jedzenie głównie.

Ostatniego dnia obiad mi strasznie zaszkodził. Brzuch rozbolał mnie tak, że się zwijałam i myślałam, że stamtąd nie wyjdę. Nie wiem czy coś w tym obiedzie było, czy zareagowałam tak z emocji, że w końcu wychodzimy.



Chyba o niczym nie zapomniałam. Podsumowując, jestem bardzo zadowolona, że tam trafiłam. Dobrze wspominam ten okres, mimo, że bardzo chciałam już iść do domu.

Wiadomo, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!

środa, 5 sierpnia 2015

Czy warto zdecydować się na poród rodzinny?

- Jak tam Kochanie, chcesz być ze mną przy porodzie?
- ... :o   Nie wiem, muszę się zastanowić.. Jeśli Ty tego chcesz. Ale nie wiem czy dam radę..

To, że my kobiety rodzimy, nie oznacza, że tylko nas dotyczy stres przedporodowy. Mogę tylko podejrzewać co mój Mąż czuł podczas porodu, nie wiem tego na pewno. Mnie to tylko bolało, prosiłam, błagałam go żeby coś zrobił, żeby załatwił mi znieczulenie, a najlepiej cesarkę... (różne rzeczy się w takich chwilach wygaduje). On musiał być wobec moich próśb bezsilny, bo co miał niby zrobić? Bezradność jest chyba gorsza od bólu, więc nie wiem kto w tym przypadku miał gorzej. No dobra, powiedzmy sobie szczerze.. JA... Tak czy inaczej podziwiam go za odwagę. Mimo niepewności zgodził się mi towarzyszyć i przywitać razem ze mną naszą córkę. Nawet przeciął pępowinę!

Co dała mi obecność ukochanego?
Nie byłam sama przede wszystkim! Nie chciałam być wtedy sama. Obawiam się, że nie poradziłabym sobie. Oczywiście, jakoś bym musiała, ale w ogóle sobie tego nie wyobrażam.
Nie miałam siły sięgnąć po wodę, nie miałam nawet do tego głowy. To on o tym myślał. Od pani z kuchni dostałam nawet śniadanie (przy 7 cm rozwarcia), HA, wolne żarty. Upiłam łyk kawy pomiędzy skurczami. Oczywiście podał mi ją Mąż, mi już było wszystko jedno właściwie. Wachlował mnie dzielnie jakąś kartką, przez kilka godzin. Wcześniej nie powiedziałam mu jakoś chyba, że mi to przeszkadza, ale chciał dobrze. W każdym razie w pewnym momencie dałam mu do zrozumienia, że nie chcę być wachlowana!
Pocieszał, że zaraz dostanę znieczulenie, że anestezjolog już idzie (szedł tak 2 godziny co najmniej). Pomagał wychodzić mi spod prysznica, gdy już nie miałam na to siły. Nie bał się niczego, o! takiego mam dzielnego Męża.

Na szkole rodzenia poruszyliśmy temat obecności bliskiej osoby przy porodzie. Położna powiedziała, że nie powinnyśmy ciągnąć tam swoich mężczyzn na siłę. Jeśli nie czują się na siłach, mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Mam mieszane uczucia co do takiego stwierdzenia. W końcu to my kobiety odczuwamy większy dyskomfort związany z porodem. My się nie możemy z tego wymiksować, a oni tak? Z jakiej paki? W końcu to też ich dziecko! Tak samo oni muszą być tego dnia dzielni jak i my.
Wiem, że niektóre dziewczyny wolą same rodzić. Chociaż teraz chyba jest takich coraz mniej. Ale jeśli nie chcemy być same, to moim zdaniem powinnyśmy przekonać swoich mężczyzn, że ich potrzebujemy tego dnia. Jak i każdego kolejnego, kiedy musimy zmagać się z trudami i radościami macierzyństwa.

Córeczka Tatusia

piątek, 31 lipca 2015

Pierwszy spacer

Co tu zabrać? Jak się do tego zabrać? Jak ubrać dziecko, nie będzie jej zimno, a może za ciepło? Czy to na pewno odpowiedni moment, godzina, data na pierwszy spacer?!
W związku z pierwszym spacerem, jak i wszystkimi pierwszymi wydarzeniami w życiu naszym i naszego dziecka, kotłuje się w naszej głowie mnóstwo pytań i wątpliwości. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Zastanawiałam się czy aby wszystko robię dobrze, nie mam przecież doświadczenia. Chyba zawsze w takich przypadkach intuicja podpowiada nam jak postępować. To jest naturalne, że mimo wcześniejszych wątpliwości, wiemy jednak dokładnie jak ubrać swoje dziecko, jak się nim zająć, żeby zaspokoić jego najważniejsze potrzeby. 
Uważam, że córcia przyszła na świat w odpowiednim momencie, czyt. w odpowiedniej porze roku. Laura urodziła się z końcem maja, więc pogoda nam dopisywała. Nie trzeba było ubierać jej w grube ciuchy, kombinezony, czapki, szaliki i tego typu historie. 
Wcześniej dużo naczytałam się i nasłuchałam jak te pierwsze wyjścia powinny wyglądać. Najpierw werandowanie, potem wyjście na chwilę, potem na trochę dłużej i tak dalej.. Moje wątpliwości wiązały się również z tym, że my Laurkę rzuciliśmy na głęboką wodę, od razu nasz spacer trwał ponad godzinę. 
To były moje urodziny, piękny, słoneczny i upalny dzień. (Swoją drogą strasznie to skomplikowane, trzeba uważać, żeby nie ubrać dziecka zbyt lekko, żeby nie zmarzło, ale też żeby się nie przegrzało. Bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze...). Tego dnia był taki upał, że dziecko było ubrane bardzo lekko i to był dobry wybór. Na szczęście spacerek bardzo jej się spodobał, przespała cały i była grzeczniutka.
Poniższe zdjęcie jest z jednych z naszych spacerów. Chodzimy na spacer codziennie, w każdą pogodę. 



wtorek, 28 lipca 2015

Ten najpiękniejszy dzień w życiu

... przez całą noc miałam regularne, niezbyt bolesne skurcze. Co 20, 15, 10, 5 min. Całą noc nie spałam, byłam przekonana, że rano będziemy musieli zbierać się do szpitala. Jak już byłam praktycznie gotowa, ok. godz 6:00 skurcze zaczęły być coraz rzadsze. I tak przeczekałam kolejny cały dzień w domu ze skurczami, które były nieregularne. Na ten dzień mieliśmy bilety na kabaret Hrabi (uwielbiam ich!). Skoro jeszcze nie wiedziałam w którą stronę potoczy się moja akcja porodowa, wybraliśmy się na to przedstawienie. Jadąc samochodem już trochę zginałam się z bólu, ale jak powszechnie wiadomo, pierwszy poród może ciągnąć się godzinami, więc nie rezygnowałam z naszego wspólnego wieczoru. Mieliśmy super miejscówki, w pierwszym rzędzie. Wpuścili nas na salę godzinę przed występem. Przez tą godzinę siedzieliśmy na naszych miejscach, a ja czułam już coraz silniejsze i częstsze bóle. W momencie gdy sala się zapełniła dodatkowo zrobiło się duszno, nie wytrzymałam, podjęłam decyzję o wyjściu na zewnątrz. Jednak na tyłach klubu, znaleźliśmy wolną sofę, z której mąż mógł oglądać spektakl, a ja mogłam się zrelaksować i skupić na oddychaniu. Nie było sensu jechać do szpitala na złamanie karku. Spokojnie wróciliśmy sobie do domu, posiedzieliśmy jeszcze 2 godziny i wyruszyliśmy.
Cały czas nie byłam pewna, czy mnie przyjmą. Skurcze chociaż regularne, były całkiem znośne. Jednak na miejscu okazało się, że to jest to, rodzę. Zostałam zaprowadzona na salę porodową, podłączona pod KTG. Całą noc przeleżałam tak do godz 7:00, ze słabymi, regularnymi skurczami,. Rano lekarz podjął decyzję o podaniu mi oksytocyny i nie omieszkał nastraszyć, że jeśli nic się nie ruszy to wyląduje na patologii, bo jeszcze mam trochę czasu do terminu. Matko, chyba bym nie przetrwała, jakbym z porodówki z brzuchem jeszcze wyjechała na patologię.. Na szczęście skończyło się szczęśliwym rozwiązaniem. O godzinie 13:50 przyszła na świat Laurka, w Dzień Matki. Najpiękniejszy prezent jaki matka mogłaby sobie wymarzyć.
Jak wspominam poród? Teraz, z biegiem czasu, bardzo dobrze. Nie trwał jakoś bardzo długo jak na pierworódkę, bo 13 godzin. Czas na porodówce zresztą płynie jak oszalały, w ogóle nie zwraca się na niego uwagi. Czy będę chciała rodzić ponownie? Być może, nie wykluczam tego. Zawsze chciałam mieć dwójkę dzieci, chociaż wiem, że przed drugim porodem będę się stresować, bo już wiem jak to jest ;) Jednak tyle kobiet rodzi i rodzić będzie i dają radę. I ja też dałam radę i jestem z siebie dumna! :) Teraz minęły już 2 miesiące od narodzin mojej córeczki, ja się pytam kiedy? Czas przy dziecku pędzi, nie obejrzę się a moje dziecko będzie biegać i gadać. Nawiasem mówiąc nie mogę się tego doczekać.



sobota, 25 lipca 2015

9 miesięcy błogiego lenistwa

Zacznijmy więc od początku..
Pewnego październikowego poranka strasznie mnie zemdliło, a że czasem miałam różne problemy trawienne to nie przejęłam się tym bardzo. Mdliło mnie tak strasznie od rana do południa, że nie mogłam się ruszać i absolutnie nic zjeść. Drugi dzień wyglądał tak samo. Trzeciego dnia, jak już schemat się powtórzył, postanowiłam udać się do apteki po test ciążowy. Nie chciało mi się za bardzo wierzyć, że jestem w ciąży, nie jeden test wcześniej robiłam i nic. Ale musiałam się upewnić.
Sikam sobie, spokojnie odczekuje 5 minut, będąc pewną, że po raz kolejny zobaczę jedną kreskę. Odwracam test i moim oczom ukazują się magiczne dwie kreski... Krew w żyłach zaczęła jakby szybciej krążyć, ciśnienie raptownie mi podskoczyło, serce zaczęło walić jak oszalałe. No cóż, trzeba chwilę ochłonąć, zejść na dół i przekazać radosną nowinę. Szanowny małżonek nie chciał mi uwierzyć, ale na dowód moich racji pokazałam mu test. Tak dowiedzieliśmy się, że pod moim serduszkiem kiełkuje fasolka na piękną i zdrową dziewczynkę.

Całą ciąże przeszłam spokojnie, bez żadnych komplikacji. Do końca czułam się świetnie, byłam na chodzie. Mimo to dużo odpoczywałam, bo miałam na to ochotę i próbowałam wykorzystać ten spokojny czas, bo wiedziałam, że początki macierzyństwa do łatwych nie należą. Miałam rację, ale i tak nie zamieniłabym tych chwil na nic innego. Tak w ogóle strasznie szybko minęła mi ta ciąża, pamiętam to wszystko jakby działo się w przyspieszonym tempie, coś niesamowitego.
Tymczasem na spokojnie kompletowaliśmy wyprawkę, odwiedziliśmy rodziców w Anglii i czekaliśmy na ten najważniejszy w życiu dzień.

Aż tu nagle dnia 24 maja zaczęłam czuć jakieś dziwne regularne twardnienie brzucha...


piątek, 24 lipca 2015

Od czego by tu zacząć? Hmm... to może od początku.

Zawsze najtrudniej jest zacząć.. Więc tak siedzę i myślę nad pierwszym zdaniem. No.. i w końcu coś wydukałam :) O czym będzie mój blog (zastanawiacie się)? Pewnie nie.. ale i tak Wam powiem. Od dwóch miesięcy mam zaszczyt doświadczać uroków macierzyństwa. Moja córeczka urodziła się w Dzień Matki, czyż nie piękną datę sobie wybrała? Dlatego też mając chwilę czasu pomiędzy karmieniem, pieluchami i usypianiem, postanowiłam podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami. 
Jakiś czas temu prowadziłam bloga i teraz z biegiem czasu uważam, że to było bardzo fajne zajęcie. Lubię czytać, pisać i poznawać ludzi w podobnej sytuacji życiowej, z którymi mogę dzielić się i wymieniać informacjami. Właśnie z tego powodu uwielbiam też popularną aplikację jaką jest instagram, tam jest pełno fajnych, młodych mam. Dodatkowo kocham cykać fotki, a teraz od kiedy jestem mamą, to zajęcie nabrało dodatkowego sensu. Chciałabym zatrzymać na tych fotografiach każdy moment życia mojego cudownego dziecka. Żeby miała co wspominać, żeby mogła zobaczyć jak jej życie wyglądało za czasów, których kompletnie nie pamięta. Swoją drogą wracając do instagrama, długo zastanawiałam się czy w ogóle upubliczniać jej zdjęcia, czy też na facebook'u. Czy narażać jej prywatność, ale po prostu nie mogę się czasem powstrzymać żeby pokazać światu jaka ona jest piękna. Chcę się nią chwalić, bo mam kim, jest moim największym szczęściem. Jestem zakochana po same uszy. 
Pewnie jeszcze okaże się z czasem w którą stronę ten blog pójdzie. Będę dzielić się z Wami moim życiem, a moim życiem jest moja rodzina i przede wszystkim moja Laura, Summa summarum, ten blog będzie chyba przede wszystkim, blogiem typowo parentingowym. Stawiam pierwsze kroki w roli matki, ale już mi się ogromnie podoba i chcę się dzielić moim szczęściem.