piątek, 28 sierpnia 2015

Smoczek, smok, dyduś...

Zawsze malutkie dzieciątka kojarzyły mi się ze smoczkiem w buzi. Było to dla mnie oczywiste, dziecko płacze, dziecku dajemy smoczka, dziecko się uspokaja. Nie przyszłoby mi do głowy, że jakiś niemowlak nie będzie chciał się ze smoczkiem w ogóle polubić. A jednak.. Jak się okazało, dużo mamuś ma z tym "problem". No właśnie, czy można nazwać to problemem? Przecież powinnam się cieszyć, że młoda nie chce 'dydkać', bo nie będę musiała jej odzwyczajać, odejdzie problem krzywych zębów i tym podobne historie. Szkoda tylko, że moje dziecko upodobało sobie kciuka zamiast smoczka.
Poszperałam, poczytałam jak przyzwyczaić dziecko do smoczka. Jedni doradzali, inni odradzali. Generalnie chyba większość dzieci karmionych piersią nie akceptuje smoczków.
Skończyło się na tym, że Laura od czasu do czasu akceptuje smoczek, ale niechętnie. W każdym razie zawsze coś, a tymczasem, walczę żeby za często nie ssała kciuka.
Wiele smoczków zostało przez nas wypróbowanych, ale nie mogę z czystym sumieniem polecić żadnego. Aktualnie zostaliśmy przy smoczkach firmy Avent.

Pierwszym smoczkiem Laurki był tommee tippee. Zdjęcia nie mam, bo już wyrzuciliśmy. Koniec końców dosyć chętnie go brała, ale musieliśmy wyrzucić bo był niehigieniczny. Do środka dostały się resztki mleka, których nie mogliśmy wydostać, a ponadto nie miał osłonki.


Skrzyneczka skarbów


Lovi
Ten smoczek otrzymałyśmy w szpitalu. Wiem, że dużo mam chwali sobie te smoczki, jednak mojej córce wyjątkowo nie przypadł do gustu. A szkoda, bo są ładniusie.

Hevea
Najbrzydszy smoczek świata. Też zachwalany. Z naturalnego tworzywa. Dlatego też jak z mężem go odpakowaliśmy to myśleliśmy, że zwrócimy śniadanie. Wali gumą. Zastanawiałam się czy w ogóle go podawać Laurze. Przemogłam się, 2 razy wzięła, ale bez większego zainteresowania. Razem z przesyłką zapłaciliśmy za niego 50zł, Sam kosztuje chyba niecałe 30zł. Ten też poszedł w odstawkę.

Avent

Przy tym aktualnie zostałyśmy. Na noc z nim zasypia, a na tym zależało mi najbardziej, bo chciałam, żeby zaczęła sama zasypiać w łóżeczku i się udało.



A ostatni smoczek, jest smoczkiem do podawania leków. Takie fajne rzeczy teraz wymyślają. Na szczęście jeszcze nie skorzystaliśmy i mam nadzieję, że nie prędko skorzystamy.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Powrót do domu i wizyty patronażowe

2.06.2015r.

Pamiętna data, czekałyśmy na te słowa jak na zbawienie: Możecie iść do domu! Tydzień w szpitalu to jednak wieczność, traciłam powoli nadzieję, że nas kiedykolwiek puszczą. Oczywiście to były wyolbrzymione gdybania, bo tak naprawdę nic złego się nie działo, tylko musieli poobserwować Laurkę, na wszelki wypadek. Porządny szpital, to musieli ją wypuścić w nienaruszonym stanie :)

Cały dzień czekałam na wypis, doczekałam się o 16:00. Po drodze jeszcze wizyta u jednego specjalisty, apteka i DOM! Wylądowałyśmy w nim o 18:00. Pierwsze wejście było czymś niesamowitym. Położna na szkole rodzenia mówiła, że będziemy czuły jakby nas tam nie było całe wieki. Coś w tym jest, tak dużo w międzyczasie się wydarzyło. 
Od progu przywitała nas babcia Laurki, zjedliśmy obiad, taki domowy, w końcu! Odwiedził nas mój brat, potem pierwsza kąpiel księżniczki i pierwsza noc w naszym domku. Miałam okropną migrenę, chyba za dużo emocji. Ten okropny ból głowy był najgorszy podczas nocnego wstawania, ale przetrwałam i dalej było już tylko lepiej.

Następnego dnia skontaktowałam się z położną środowiskową, aby umówić się na wizyty patronażowe. Pani położna przychodzi i wypełnia kilka papierków, pyta jak sobie radzimy, jak ja sobie radzę z karmieniem, czy ogólnie mamy jakieś problemy i pytania. Następnie ogląda sobie dziecko i sprawdza jak radzimy sobie z pielęgnacją. Głównie patrzy jak się goi pępuszek i czy dziecko nie ma odparzeń. 
Słyszałam, że zdarzają się różne położne. Nasza akurat była bardzo miła. Cała jej wizyta trwała 5 minut. Wychwalała nas bardzo, że będzie nas przedstawiała za przykład, że radzimy sobie świetnie. Położna przychodzi cztery razy, co tydzień. 
Zawsze to jest jakiś stres, bo jest to jednak pewien rodzaj testu jaki rodzice muszą przejść. Bardzo się cieszę, że dobrze trafiliśmy i nie było się czym stresować. Nie zniosłabym jakby mi ktoś ostentacyjnie wytykał błędy. W ogóle nie lubię jak ktoś mi się wtrąca do wychowywania mojego dziecka. Ja jestem matką i to ja wiem najlepiej co dla niej jest dobre! :)



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Pobyt w szpitalu - moje spostrzeżenia. UCK w Gdańsku

Od początku ciąży miałam dylemat jaki szpital do porodu wybrać. Jednak długo jeszcze zanim zaszłam w ciążę powtarzałam, że ja bez znieczulenia nie rodzę, nie ma mowy. Jak mówiłam, tak zrobiłam. W Trójmieście znalazłam jeden szpital, gdzie jest najbardziej prawdopodobne, że będę mogła dostać znieczulenie. Na szczęście przyjęli mnie tam (czytałam, że często odsyłają, z powodu braku miejsc).
Dużo opinii naczytałam się o tym szpitalu, większość pozytywnych. Nie zawiodłam się, sama wystawiam mu pozytywną opinię. Jak któraś z ciężarnych jest z Trójmiasta lub okolic polecam Uniwersyteckie Centrum Kliniczne w Gdańsku.
Lekarze, położne, pielęgniarki, panie sprzątające, studenci na stażach - wszyscy bardzo mili i przejmujący się każdą położnicą. Mam zastrzeżenia tylko do izby przyjęć, tam panie były bardzo nie miłe, ale to na szczęście tylko niewielka część pobytu w szpitalu.
Spędziłyśmy tam tydzień - co generalnie było dla mnie ciężkie. Jak już naturalnie udało mi się urodzić to miałam nadzieję, że wyjdę po drugiej dobie i tak od drugiej doby czekałyśmy na ten wypis. Doczekałyśmy się po siedmiu dniach. Dzięki temu dobrze zaznajomiłam się z lekarzami i szpitalem. Przez ostatnie dwa dni, personel co chwilę pytał: A co Wy tu jeszcze robicie? :)
Byłam w sali dwuosobowej, a zdążyłam poznać trzy dziewczyny, które ze mną leżały.

Podzielę swoją ocenę na kategorie:

LEKARZE:

Codziennie obchód, rano i wieczorem. Który trwał może minutę. Sprawdzają, czy wszystko dobrze się goi. Często przychodzą z całą gromadą studentów, którzy się uczą. Nie mam zastrzeżeń :D

Neonatolodzy bardzo mili, też dwa razy dziennie przychodzili badać dzieciaczki. Codziennie dziecko było ważone.

STUDENCI:

Na izbie przyjęć trzeba się zdeklarować czy zgadzamy się, aby przy różnych badaniach czy samym porodzie byli obecni. Ja się zgodziłam i chyba większość kobiet się godzi. Na kimś się muszą uczyć :) Codziennie tam kręcą się po szpitalu, często przychodzą i pytają czy czegoś nam nie potrzeba - serio czułam się tam jak w dobrym hotelu :P
Jak poprosiliśmy o jakiegoś lekarza, czy położną to zjawiali się w kilka minut, chętni by pomóc.

POŁOŻNE:

Nie wiedziałam jak to będzie wyglądać. Myślałam, że jedna położna przypada na jedną rodzącą, ewentualnie jakaś zmiana, kiedy kończą pracę. A na mojej sali porodowej przewinęło się chyba z dziesięć położnych.. a rodziłam 11 godzin. Przestałam już liczyć potem. Sama nie wiem czy to dobrze czy nie, potem już mi było wszystko jedno. Większość położnych miła, tylko jedna przyszła zwrócić mi uwagę, że za głośno wrzeszczę. Padły takie słowa, jak to niektóre dziewczyny się skarżą: Chciała mieć Pani dziecko? To niech się pani teraz nie drze.. Pani ta miała dość stanowcze usposobienie. Była też jedna taka, która mówiła do mnie zdawkowo, chłodno, generalnie miała mnie gdzieś :) Pozostałe bardzo miłe, więc i tak nie jest źle.

DORADCA LAKTACYJNY:

Pani położna z wielką pasją. Gdy była przez nas poproszona, przybywała niemal od razu. Doradzała dużo, pomagała w utrzymaniu laktacji.

PIELĘGNIARKI:

Znowu, bardzo miłe panie. Raz miałam kryzys, kiedy dziecko mi płakało, a ja nie mogłam nic zrobić i płakałam razem z nim. Pielęgniarka to zauważyła i dała mi jakieś naturalne krople na uspokojenie. Pocieszała, że to normalne, bo hormony po porodzie buzują i czasem nie da się powstrzymać łez. Pomogło i już nie rozczulałam się nad sobą :)

PORODÓWKA:

Znowu moje wyobrażenia mnie zawiodły, na szczęście! Ja myślałam, że wyląduje w jakiejś sali z zielonymi kafelkami, parawanami i różnymi nie najlepiej kojarzącymi się rzeczami.
Wylądowałam w schludnej jasnej sali, z łazienką i prysznicem. Dostałam piłkę do skakania. Łóżko było duże i nowoczesne. Na łóżku na którym leżałam pod ktg rodziłam, dodali tam dostawki na nogi. Moja sala była połączona z salą gdzie badano i ważono noworodki.

                                   


SALA:

Po porodzie trafiłam z mężem i dzieckiem na salę poporodową, gdzie poleżeliśmy chyba pół godziny, po czym ja z dzieckiem zostałam przewieziona na naszą salę. Mąż musiał nas zostawić, gdyż nie była to pora odwiedzin.
Udało mi się otrzymać salę dwuosobową o podwyższonym standardzie - w szpitalu są takie dwie, dwuosobowa i jednoosobowa. (Należało za nią wpłacić dowolną sumę na fundację, o ile dobrze pamiętam). Bardzo się cieszę, że tam trafiłam. Leżałyśmy tydzień, więc wielkim komfortem był fakt, że mam łazienkę w pokoju - nie wyobrażam sobie wychodzić do łazienki na korytarzu i zostawiać dziecko w sali. Jakbym musiała to nie miałabym wyjścia, ale miałam szczęście.
Poza tym sala duża, przestronna, z przewijakiem i dużym zlewem, gdzie dzieci były kąpane. Do tego miałam do dyspozycji dwie szafki, lodówkę, mały stolik z krzesłem i fotel.



ODWIEDZINY:

Trzy razy dziennie, rano, w południe i wieczorem po godzinie, która strasznie szybko mijała.. Mogły przyjść maksymalnie dwie osoby. Mąż śmiał się, że mógłby przejechać tą trasę z zamkniętymi oczami, przyjeżdżał dwa razy dziennie. Poza godzinami odwiedzin, była specjalna sala, gdzie można było posiedzieć z rodziną.

JEDZENIE:


Menu dla matek karmiących, więc obiady gotowane. Jakieś klopsy i tego typu sprawy. Bywało różnie, raz dostałam jakieś dwie malutkie kromki chleba i kilka plastrów szynki, a raz cztery duże pajdy chleba i do tego jedno jajko (mieli trochę problem z proporcjonalnością). Czasem też trafił się jogurt, czy nawet ciasteczka. Generalnie to rodzina mnie zaopatrywała w jedzenie głównie.

Ostatniego dnia obiad mi strasznie zaszkodził. Brzuch rozbolał mnie tak, że się zwijałam i myślałam, że stamtąd nie wyjdę. Nie wiem czy coś w tym obiedzie było, czy zareagowałam tak z emocji, że w końcu wychodzimy.



Chyba o niczym nie zapomniałam. Podsumowując, jestem bardzo zadowolona, że tam trafiłam. Dobrze wspominam ten okres, mimo, że bardzo chciałam już iść do domu.

Wiadomo, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej!

środa, 5 sierpnia 2015

Czy warto zdecydować się na poród rodzinny?

- Jak tam Kochanie, chcesz być ze mną przy porodzie?
- ... :o   Nie wiem, muszę się zastanowić.. Jeśli Ty tego chcesz. Ale nie wiem czy dam radę..

To, że my kobiety rodzimy, nie oznacza, że tylko nas dotyczy stres przedporodowy. Mogę tylko podejrzewać co mój Mąż czuł podczas porodu, nie wiem tego na pewno. Mnie to tylko bolało, prosiłam, błagałam go żeby coś zrobił, żeby załatwił mi znieczulenie, a najlepiej cesarkę... (różne rzeczy się w takich chwilach wygaduje). On musiał być wobec moich próśb bezsilny, bo co miał niby zrobić? Bezradność jest chyba gorsza od bólu, więc nie wiem kto w tym przypadku miał gorzej. No dobra, powiedzmy sobie szczerze.. JA... Tak czy inaczej podziwiam go za odwagę. Mimo niepewności zgodził się mi towarzyszyć i przywitać razem ze mną naszą córkę. Nawet przeciął pępowinę!

Co dała mi obecność ukochanego?
Nie byłam sama przede wszystkim! Nie chciałam być wtedy sama. Obawiam się, że nie poradziłabym sobie. Oczywiście, jakoś bym musiała, ale w ogóle sobie tego nie wyobrażam.
Nie miałam siły sięgnąć po wodę, nie miałam nawet do tego głowy. To on o tym myślał. Od pani z kuchni dostałam nawet śniadanie (przy 7 cm rozwarcia), HA, wolne żarty. Upiłam łyk kawy pomiędzy skurczami. Oczywiście podał mi ją Mąż, mi już było wszystko jedno właściwie. Wachlował mnie dzielnie jakąś kartką, przez kilka godzin. Wcześniej nie powiedziałam mu jakoś chyba, że mi to przeszkadza, ale chciał dobrze. W każdym razie w pewnym momencie dałam mu do zrozumienia, że nie chcę być wachlowana!
Pocieszał, że zaraz dostanę znieczulenie, że anestezjolog już idzie (szedł tak 2 godziny co najmniej). Pomagał wychodzić mi spod prysznica, gdy już nie miałam na to siły. Nie bał się niczego, o! takiego mam dzielnego Męża.

Na szkole rodzenia poruszyliśmy temat obecności bliskiej osoby przy porodzie. Położna powiedziała, że nie powinnyśmy ciągnąć tam swoich mężczyzn na siłę. Jeśli nie czują się na siłach, mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Mam mieszane uczucia co do takiego stwierdzenia. W końcu to my kobiety odczuwamy większy dyskomfort związany z porodem. My się nie możemy z tego wymiksować, a oni tak? Z jakiej paki? W końcu to też ich dziecko! Tak samo oni muszą być tego dnia dzielni jak i my.
Wiem, że niektóre dziewczyny wolą same rodzić. Chociaż teraz chyba jest takich coraz mniej. Ale jeśli nie chcemy być same, to moim zdaniem powinnyśmy przekonać swoich mężczyzn, że ich potrzebujemy tego dnia. Jak i każdego kolejnego, kiedy musimy zmagać się z trudami i radościami macierzyństwa.

Córeczka Tatusia